Szczęśliwe majtki w Luksemburgu – Bartłomiej Pietrasik
Jak to się stało, że występuje za granicą? Czym górował nad resztą kolegów? Jaki element garderoby jest dla niego szczęśliwy? Kto jest dla niego wzorem do naśladowania, a także kilka słów o pechowym urazie. Przed Państwem Bartłomiej Pietrasik, obrońca FC 72 Erpeldange, klubu występującego w drugiej lidze luksemburskiej.
Jak wychowanek łódzkiego KS-u zawitał do ligi luksemburskiej?
– W Łodzi występowałem do piętnastego roku życia. Następnie przeniosłem się do Iławy, gdzie grałem w miejscowym Jezioraku oraz w Finishparkiecie Nowe Miasto Lubawskie. Dlaczego kolejny wybór padł na Luksemburg? Mój tata, zresztą sportowiec, piłkarz ręczny wpadł na ten pomysł. Mieszka tam już ponad dwadzieścia lat i zaproponował, żebym spróbował sił właśnie w tym kraju. Wystarczył jeden próbny trening w Etzelli Ettelbruck. Od razu zaproponowano mi kontrakt i pracę.
Co sobie pomyślałeś, gdy usłyszałeś nazwę klubu i kraj? Było zaskoczenie?
– Czułem, że początki będą trudne. Wiedziałem, że będzie ciężko się zaaklimatyzować w nowym otoczeniu. Nie znałem żadnego języka tak, żeby się dogadywać. Co więcej, Etzella to całkiem niezły klub w tym państwie. Kiedyś grał nawet w kwalifikacjach do Pucharu UEFA z Legią Warszawa. Czekało mnie zatem nowe wyzwanie, któremu towarzyszyła lekka trema.
Czułeś, że obronisz się swoimi umiejętnościami? I jak myślisz – co zadecydowało o tym, że związałem się z tym klubem?
– Zdawałem sobie sprawę z tego, że jestem mocny. Piłkarz nigdy nie może powątpiewać w swoje umiejętności. Na każdym treningu starałem się pokazywać się z jak najlepszej strony. Związałem się z tym zespołem, ponieważ była to wtedy najlepsza oferta jaką otrzymałem.
Czym górowałeś nad resztą kolegów na boisku?
– Na pewno grą w powietrzu. Już w pierwszym sezonie w barwach Etzelli zdobyłem sześć bramek. Nie dysponuję jednak zbyt pokaźnymi warunkami fizycznymi. Jako obrońca, jestem niezwykle waleczny. Praktycznie w sytuacjach jeden na jeden trudno mnie minąć. Przy wyprowadzaniu piłki potrafiłem zachować spokój, szukać rozwiązań bez paniki. Najważniejszy jest przede wszystkim charakter. Nie wolno się poddawać.
Charakter dołączył w parze z wiekiem czy posiadałeś go od najmłodszych lat?
– Zawsze miałem taki charakter. Z wiekiem się z kolei trochę uspokoiłem. W przeszłości byłem bardziej nerwowy i porywczy. Mentalność zwycięzcy mam w genach od dziecka. Zawsze chcę wygrywać. Niezależnie co robię. Długo analizuję porażki, jak i zwycięstwa. Zastanawiam, gdzie mogłem lepiej się zachować, ustawić… Po stracie punktów mam kłopot z zaśnięciem.
Masz jakieś materiały do analizy?
– Wszystko zależy od trenera. Wcześniej współpracowałem z Niemcem, który nagrywał nasze mecze i później je wspólnie analizowaliśmy. Przynosiło to potem efekty, zwłaszcza pod względem taktyki. Gram tutaj już prawie dziewięć lat, więc siłą rzeczy znam przeciwników. Chyba, że pojawiają się nowi.
Czasami masz myśli w stylu: „Czemu akurat Luksemburg. Przecież jest mnóstwo innych lig”?
– Nie myślę w takich kategoriach. Nigdy nie miałem managera, który szukałby mi nowych klubów. Przed transferem zagranicę mogłem zostać w Jezioraku, w drugiej lidze, ale wolałem spróbować czegoś innego.
Występując w Luksemburgu nie musisz obawiać się o przyszłość?
– Nieco obejdę pytanie – tam liczy się głównie praca, czyli dorabianie, a piłka jest miłym dodatkiem, rodzajem przyjemności. Traktuję sport jako hobby, trenuję cztery razy w tygodniu. Mogę zdradzić, że pracuję w transporcie i rozwożę części do samochodów po całym kraju. W swojej drużynie mam między innymi policjanta, architekta, właściciela hotelu, ubezpieczyciela. Są także studenci czy osoby pracujące na magazynie meblowym bądź w biurach. W Ekstraklasie czy pierwszej lidze polskiej panuje pełen profesjonalizm. Nikt nie musi tam dorabiać na boku, tylko może skupić się na futbolu.
Czym urzekł cię Luksemburg?
– Jest to bardzo urokliwe i małe państwo posiadające tereny górzyste i – co więcej – jest niezwykle czyste, niczym Skandynawia. Ludzie mówią tutaj płynnie w trzech językach i nie mają problemów z przestawianiem jednego na drugi. Sam operuję językiem niemieckim i francuskim, jednak to perfekcji jeszcze daleko. Warto dodać, że to naród, który kocha sport, nie tylko futbol.
Czego europejski piłkarz może nauczyć się od luksemburskiego?
– Realnego myślenia na przyszłość. Nie każdy piłkarz musi rano wstawać do pracy i potem iść na trening, a umiejętności nie są wcale dużo większe. Życzyłbym sobie, aby profesjonaliści nie narzekali, a robili to, co potrafią najlepiej. Złapali worek ze szczęściem i muszą je pielęgnować.
Chris Philipps, który zimą trafił do Legii, jest u was ceniony?
– Każdy Luksemburczyk, będący zagranicą, znajduje się na świeczniku. Mimo wszystko, po jego transferze, nie było jakiegoś wielkiego hurraoptymizmu. Oczywiście, trafił do Legii, lecz wcześniej występował w Ligue 1. Liga francuska jest znacznie mocniejsza od Ekstraklasy.
W którym momencie czułeś, że jesteś w stanie zajść wyżej niż obecnie?
– Jasne. Jak awansowałem z Finishparkietem do starej drugiej ligi miałem wrażenie, że to mój czas. Zdawałem sobie sprawę, iż mogę osiągnąć coś więcej, jednak losy potoczyły się nieco inaczej. Koledzy, z którymi dzieliłem szatnię w Nowym Mieście Lubawskim albo już nie grają, albo zajmują się czymś innym. Niektórzy posmakowali z kolei występów w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce – tak jak chociażby Szymon Sawala.
Kto jest dla ciebie wzorem do naśladowania?
– Staram się żyć tak jak serce i rozum mi podpowiadają. Nigdy nie miałem swojego wzoru czy autorytetu, w który wlepiałem się jak w obrazek. Jestem jednak pełen podziwu dla Roberta Lewandowskiego. Pomyśleć, że grałem przeciwko niemu jak występował w Zniczu…
„Lewy” rzeczywiście wyróżniał się już wtedy na tle innych zawodników?
– Tak. Był szczupły, ale zarazem wysoki i szybki. Nieźle radził sobie w powietrzu mając zaledwie siedemnaście lat. Miał papiery na grę niemalże od samego początku. Wiedziałem, że Robert zaistnieje w świecie futbolu, ale nie przypuszczałem, że zrobi taką karierę. Czapki z głów.
W drugich czy trzecich ligach polskich siedzi kilku takich Lewandowskich?
– Trudne pytanie. Mało kto może na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Trzeba mieć bardzo silny charakter – umiejętności to nie wszystko. Mogę to potwierdzić po kilkunastu latach gry i nabierania doświadczenia. Liczy się zasuwanie na treningach oraz w każdych meczach, żeby później zbierać owoce. Wydaje mi się, że polskie podwórku może niebawem odkryć kilku Lewandowskich.
Obracasz się w kręgu piłkarzy, którzy mają rozmaite rytuały przedmeczowe?
– Jedni wykonują znak krzyża przed wbiegnięciem na murawę, drudzy wchodzą jedną nogą na boisko. Ja z kolei mam w garderobie szczęśliwe majtki, które zawsze zakładam (śmiech).
Rozwiń ten temat.
– Noszę je do momentu aż się nie przedziurawią. Jeżeli wyrzucę jedną parę, zakładam kolejną i również są dla mnie talizmanem. Czasami bywa tak, że gram w jednych majtkach cały sezon. Oczywiście normalnie je piorę (śmiech).
Co spowodowało, że po paru sezonach w Etzelli, trafiłeś do Orania Vianden, a później do Erpeldange?
– Pół roku przed końcem kontraktu zerwałem więzadła krzyżowe przednie w kolanie… Pauzowałem sześć miesięcy, byłem bez formy, dlatego wylądowałem w trzeciej lidze. Następnie, po sezonie, w którym trochę się odbudowałem, z powrotem zameldowałem się w drugiej lidze. Tutaj zakończę jednak swoją przygodę z piłką. Kiedy? Za rok lub za dwa. Czas pokaże.
Jaka była pierwsza myśl, gdy zerwałeś więzadła?
– Czułem, że to może być koniec. Bałem się operacji, a potem ciężkiej rehabilitacji. Gdy czekałem na zabieg w swoim mieszkaniu, przewróciłem się i złamałem rękę w nadgarstku. Operacja kolana, siłą rzeczy, została przesunięta o sześć tygodni. Najpierw musiałem wyleczyć uraz, który wydarzył się później. Życiowy pech.
Czułeś, że jesteś „zajechany” fizycznie?
– Bardziej psychicznie. W aspekcie fizyczności brakowało mi szybkości, ważyłem także trochę więcej.
Jak to się stało, że doszło do zerwania?
– Pech przytrafił się podczas zimowych przygotowań do sezonu. Odbywaliśmy trening na nieco trochę zmrożonym. Mała gierka, biegłem szybko i przy hamowaniu oraz zmianie kierunku biegu kolano się przekręciło, wyskoczyło na zewnątrz. Czułem ogromny ból, który trwał dwa sekundy. Po chwili, kolano wskoczyło z powrotem na swoje miejsce. Udałem się normalnie do szatni, później pod prysznic i nic mnie nie bolało. Następnego dnia, było jednak bardzo spuchnięte i przy chodzeniu doskwierał mi ból. Przeszedłem badania i postawiono mi nieprzyjemną diagnozę.
Masz czasami tak, że boisz się teraz stykowych sytuacji, żeby nie dopuścić do takiego urazu ponownie?
– Nie. Zero strachu. Minusem jest fakt, iż nie byłem wstanie wrócić już do formy sprzed urazu. Ucierpiała na tym szybkość i zwrotność.
Mówisz, że za rok czy dwa lata chcesz kończyć karierę. Chcesz jeszcze sobie coś udowodnić?
– Absolutnie nie. Pragnę znaleźć się w optymalnej dyspozycji, regularnie spotykać się z kolegami z drużyny. Cieszę się z tego, co udało mi się osiągnąć do tej pory.
Plany na przyszłość, po zawieszeniu butów na kołku, się już kreują?
– Chciałbym zostać przy sporcie. Mam syna, który również gra w piłkę, mocno mu kibicuję i wspieram go na każdym możliwym kroku. Potem przyjdą pewnie jakieś mecze weteranów… Zobaczymy, na razie skupiam się na teraźniejszości.
Bartłomiej Pietrasik (ur. 25.05.1984 roku, 34 lata). Wychowanek ŁKS-u i Orła Łódź. Występował potem w Jezioraku Iława, z którego trafił do Drwęcy Nowe Miasto Lubawskie. Tam zaliczył występy w drugiej lidze. Wrócił do Jezioraka, a w 2009 roku zdecydował się na Luksemburg, gdzie przez siedem sezonów grał dla Etzelli Ettlebruck. Teraz występuje w FC Erpeldange.